Nie ma chyba takich wspomnień z lat siedemdziesiątych, w których nie przewinęłyby się barwne postacie Zdzicha Maklakiewicza i Janka Himilsbacha.

Trudno byłoby mi powiedzieć, że znałem Himilsbacha. Kiedy miałem okazję zetknąć się z nim kilkakrotnie, były to już czasy, gdy wzajemny kontakt był prawie niemożliwy. Janek zdrowie miał poważnie nadszarpnięte, podpierał się laską i najczęściej spotykałem go w letnim ogródku restauracji „U Dziennikarzy”, gdzie zwykł był spożywać piwo. A że chętnie mu je stawiano…

Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz

Krąży wiele o nim anegdot. Nie wszystkie prawdziwe. W swoich dobrych, twórczych latach Janek lubił pozować na prymitywa, nawiązując do swego pierwotnego kamieniarskiego zawodu. Jak to mówią „rżnął głupa”. Tymczasem był to człowiek wrażliwy, o dużej wiedzy i mało kto zdaje sobie sprawę ile znakomitych filmów telewizyjnych z końca lat siedemdziesiątych powstało według napisanych przez niego scenariuszy. Wspomnę tylko słynne „Monidło”, ale było takich filmów jeszcze kilka. Niedowiarkom polecam wydaną przed trzema laty książkę „Jan Himilsbach – opowiadania zebrane”. Jest tam 46 znakomitych nowel. Niektóre z nich łatwo rozpoznać jako pierwowzór późniejszych filmów. Są też nowelki osadzone w czasach zamierzchłych, podparte solidną wiedzą historyczną.

Jako się rzekło Jan Himilsbach uwielbiał rżnąć głupa i na bazie tej to skłonności powstało wiele o nim anegdot. Na ogół są one znane, nie potrafię jednak oprzeć się, aby nie przytoczyć mojej ulubionej. Kto zna, niech opuści poniższy akapit.

Himilsbachowi zaproponowano rolę w amerykańskim filmie. Warunek – znajomość języka angielskiego. Janek angielskiego nie znał. Do udziału w filmie nie doszło. Zapytany o to Himilsbach tak rzecz całą opisał:

- Kazali mi się nauczyć angielskiego, to podpiszą ze mną umowę. A ja, że najpierw umowa na rolę w filmie, a potem nauczę się angielskiego. A co! Namęczę się, nauczę języka, a oni potem się wycofają i ja jak ch… zostanę z tym angielskim.

Zdzicha Maklakiewicza poznałem dużo wcześniej. Było to na samym początku lat siedemdziesiątych podczas kręcenia filmu „Niebieskie jak Morze Czarne”. Film kręcony był w Łazach nad Bałtykiem. Polska plaża udawała Bułgarię, a Maklakiewicz grał tam jedną z głównych ról. Mnie udało się załapać na statystowanie.

Każdego popołudnia, po zakończonym dniu zdjęciowym w pobliskim Sianowie, gdzie mieszkała ekipa filmowa, w miejscowym GS-ie jeden biesiadny stolik zajmował Zdzichu, najchętniej w otoczeniu młodzieży, to jest statystów, a zwłaszcza statystek. Biesiady trwały długo w noc, a rano trzeba było jechać na plan. I tak codziennie.

Któregoś ranka, przy śniadaniu, asystentka reżysera Jerzego Ziarnika wzywa Maklakiewicza przed jego oblicze, czyli po prostu na dywanik. Zdzicho wrócił wściekły. Bo też o co miał do niego pretensję reżyser? Ano o to, że na zbliżeniach Zdzisiek ma wyraźnie czerwone oczka. Był to jeden z nielicznych wówczas filmów kolorowych. Nakręcony materiał wysyłano co kilka dni do Warszawy, do laboratorium po czym wracał do Sianowa i wówczas dopiero reżyser mógł ocenić rezultat kilku dni pracy. Opisany „dywanik” miał miejsce po odesłaniu pierwszej partii materiału.

Tam właśnie, to jest w Sianowie, podczas jednej z wieczornych biesiad GS-owskich opowiedział nam Zdzicho historyjkę, jak to razem z Himilsbachem urządzili zabawny happening w spółdzielczej przychodni lekarskiej w Warszawie przy ulicy Ordynackiej. Było to w czasach, kiedy jeszcze nikt ich nie rozpoznawał. Ubrani jak obdartusy weszli do przychodni i zatrzymali się przy ladzie rejestracji. Janek wyciągnął wielką, dwulitrową butlę pełną złocistego płynu zakorkowaną zwitkiem gazety. W owych latach nie było jeszcze wód mineralnych w wielkich butelkach, więc już samo naczynie budziło sensację. Postawił Jaś butelkę na ladzie i swoim ochrypłym głosem oznajmił:

- Przynieślim mocz do analizy!

- Jak to przynieślim? – pyta panienka z recepcji.

- Ano tak jak kazali. Przynieślim razem z przyjacielem. Wszystko, co nasikalim z rana.

Panienkę zamurowało, ale widząc dwóch meneli zaczęła nieco strachliwie tłumaczyć, że nie przynosi się moczu wspólnego, no i że nie w takiej ilości…

Dalsze wyjaśnienia przerwał Zdzicho:

- To nie chce naszego moczu? No to nie! Popatrz Jasiu, przecież to się zmarnuje, a ile w tym musi być naszego wczorajszego piwa!

Tu Zdzicho odkorkował butelkę i podał ją Jasiowi. Obaj panowie wzięli się za wypijanie zawartości butli, budząc popłoch pośród oczekujących w kolejce chorych.

Oczywiście w butelce było czyściutkie piwo.

Andrzej Symonowicz