COOK zagraniczne biuro podróży

zachciankom ludzi bogatych służy…

Wpadka w Londynie

Tak zaczynał się wiersz „Mister Twister” Samuela Marszaka – radzieckiego poety - o paskudnym amerykańskim kapitaliście i oczywiście rasiście.

Mister Twister przyjechał do Moskwy i co z tego wynikło.

Wiersz, a właściwie cały poemat był szkolną lekturą w latach pięćdziesiątych i zapewne wielu moich rówieśników pamięta jeszcze przygody bohatera.

… mister Twister, były minister, mister Twister z najlepszych sfer.

O ile postać głównego bohatera była przykładem kapitalistycznego degenerata z Ameryki, czyli zgniłego zachodu, o tyle wstęp do poematu - spory fragment na temat biura podróży COOK, to właściwie znakomity, wierszowany tekst reklamowy. Jak widać jest to firma rzeczywiście ponadczasowa i niezrównana!

Na początku lat osiemdziesiątych otrzymałem zlecenie zaprojektowania polskiego stoiska na targach World Travel Market w Londynie, w hali Olympii. Targi miały charakter turystyczny, a gospodarzami stoiska zostały reprezentacyjne polskie przedsiębiorstwa ORBIS i LOT. Strategicznym celem dyrekcji obu polskich firm było podpisanie korzystnych umów z wymienionym brytyjskim biurem podróży, gospodarzem targów. W owym czasie jego właścicielem był sir (!) Thomas Cook. Budżet przedsięwzięcia nie był imponujący, toteż i zakupiona powierzchnia w londyńskiej hali należała do bardzo skromnych. Polski teren wynosił 30 metrów kwadratowych. To obligowało mnie do niezwykle starannego opracowania projektu zagospodarowania tej przestrzeni, aby na niewielkiej powierzchni godnie zaprezentować polskich gospodarzy.

Dodatkową trudność stanowiła decyzja organizatorów, wynikająca z braku stosownych funduszy, że całe wyposażenie stoiska, wykonane w Polsce, zostanie przetransportowane do Londynu samolotami LOT-u. Trzeba było zatem tak projektować owo wyposażenie, aby jego elementy nadawały się gabarytowo do transportu lotniczego. Oj, umęczyłem ja się wtedy, umęczyłem.

No i wreszcie realizacji nadszedł kres. Całość zabudowy polskiego stoiska została wykonana w wyspecjalizowanych warsztatach i przekazana do magazynów LOT-u na warszawskim Okęciu. Pozostało tylko polecieć do Londynu i zorganizować montaż. Stoisko było niewielkie, fundusze też, zatem postanowiono wysłać mnie do Londynu dwa dni przed otwarciem targów. To oczywiście bardzo krótko, ale powinno wystarczyć.

Wczesnym popołudniem w czwartek przylatuję do Londynu. Otwarcie targów pojutrze, w sobotę o jedenastej rano. Przedstawiciele obu firm zasiadają ze mną do stołu. Posiłek, napitek i ustalenia co, jak i kiedy robimy.

Moje pierwsze słowa, to oczywiście pytanie czy sprzęt dotarł do Londynu, czy jest już na terenie hali i jakimi ludźmi do montażu dysponuję. Panowie telefonują, sprawdzają… trwa to nieskończenie długo, bowiem – jak się w końcu okazało – przesyłki nie ma w Londynie. Ktoś zapomniał, nie dopilnował i całe wyposażenie stoiska nadal tkwi w hangarze na Okęciu.

Najbliższa możliwość transportu lotniczego, to dzień następny, po południu. Dzień przed porannym otwarciem targów. Absolutnie nie do przyjęcia. Tragedia, rozpacz i … strach, bo przecież ktoś z nich za to odpowie.

Nieswojo zrobiło się, ale dla podtrzymania ducha kazałem zacnym owym chłopakom (obaj byli młodzi, grubo przed czterdziestką, mniej więcej w moim wieku) postawić butelkę koniaku, dobre papierosy (wtedy byłem palący, teraz nie) i zacząłem intensywnie myśleć.

Tu mała dygresja na temat jednej z naszych cech narodowych. Jest to polska umiejętność improwizacji. Żartowaliśmy później, już po wybrnięciu z sytuacji, że w momencie opisanym, taki na przykład Japończyk popełniłby zapewne rytualne harakiri, a dajmy na to Niemiec wyjąłby swoje wojenne parabellum i skończył równie honorowo. Polak nie! Polak musi się napić, pomyśleć i zaraz wie co robić. I robi!

A co zrobiliśmy – za tydzień.

Andrzej Symonowicz